0
Oszukani 25 listopada 2016 20:35
Hội An
Ósmego dnia naszej podróży ok. godz. 9 wyruszyliśmy naszym znajomym Camel Travel do Hội An. Trochę dziwnie się jechało w dzień na leżankach, ale cieszyliśmy się, że znowu jesteśmy w drodze i tym razem nic nam nie przeszkodziło. Odcinek z Huế do Hội An to zaledwie 130 km, ale jechaliśmy prawie 4 godziny (łącznie z półgodzinną przerwą i wypakowywaniem miliona paczek z busa w Da Nang). Jakoś koło godz. 13 byliśmy na miejscu i od razu pognaliśmy do biura przewoźnika, żeby zaklepać sobie miejsca na kolejny nocny przejazd tym razem do Nha Trang.
Hội An to już zupełnie inna bajka w porównaniu do przeludnionej stolicy. Czas płynie tutaj jak leniwa rzeka w kolorze kawy z mlekiem, która przecina miasteczko. Jest też cieplej niż na północy kraju i częściej słońce wygląda za chmur. Od razu też odczuwamy, że ruch uliczny jest tu zdecydowanie spokojniejszy, szczególnie wokół zabytkowej starówki. Hội An zdecydowanie przypada nam do gustu. Wszystko kręci się tutaj wokół kilku ulic sąsiadujących z rzeką, a tuż za starówką gdzie jest nasz hotel zastajemy inny świat- puste ulice i zero turystów. A co do turystyki to właściwie całe Hội An stoi na niej: hotele, restauracje, pamiątki, sklepy, targowiska i słynne szycie ubrań na miarę, każdy coś chce skubnąć od odwiedzających miasteczko. Momentami jest to trochę dla nas męczące, bo co chwilę ktoś za nami woła, żeby zjeść u niego albo odwiedzić jego sklep. A sprzedają tutaj wszystko od tandety, przez wszelkie podróbki Prady, LV, Ray bany, po klapki z jabłuszkiem Apple .
Całe popołudnie spędziliśmy na podziwianiu zabytkowej zabudowy uratowanej przez polskiego architekta K. Kwiatkowskiego. Możemy być dumni, bo panorama naprawdę cieszy oczy. Gdy już nasyciliśmy się widokami w końcu nadszedł głód. Turystyczne miejsca mają to do siebie, że czasem trudniej znaleźć tradycyjną kuchnię. Zupełnie nie przypadły nam do gustu restauracje podające „popularny smażony ryż”, bo nic w tym szałowego. Po kilkudziesięciu minutach poszukiwań udało nam się znaleźć nieźle wyglądającą restauracje. Niepozorną bo wciśniętą między sklepy które bardziej przyciągały uwagę. Gdy tylko usiedliśmy od razu zrobił się luz i dopiero wtedy zauważyliśmy, że to taka domowa restauracja, bo na tyłach było widać domową kuchnię, a obsługiwała nas cała rodzina. Pan będący głową rodziny przyjmował zamówienia, seniorka rodu przyniosła szklanki, inna pani napoje, a kolejna przygotowywała dania. Nie musieliśmy długo czekać na jedzenie, a każda potrawa została podana na innym kolorowym talerzyku (jak na obiedzie u babci). Trochę śmiesznie wyglądała pierś z kaczki ustrojona plasterkami pomidora, ale możecie wierzyć lub nie: tego smaku nie zapomnimy do końca życia! Niebo w gębie, miękka, soczysta i ten sos! A sajgonki najlepsze na świecie, świeże warzywa w środku i delikatne ciasto ryżowe. Nie mogliśmy się nacieszyć jedzeniem do puki się nie skończyło.
Wieczorem kolejny raz wybraliśmy się na starówkę, żeby po zmroku podziwiać kolorowe lampiony, którymi przystrojone są ulice. Muszę przystać, że Hội An wygląda wtedy bardzo klimatycznie. Wielu miejscowych trochę męczy turystów, żeby kupić od nich lampion i puścić go na wodzie, ale tak to już jest w turystyce…









Drugiego dnia około 8 rano przyjechał po nas bus, bo tego dnia jechaliśmy zobaczyć ruiny Mỹ Sơn- dawnego sanktuarium religijnego, przywróconego do obecnego stanu także przez K. Kwiatkowskiego. Niestety pogoda od początku dnia nie dopisywało, bo było co prawda ciepło, ale padało. Na miejscu jednak przestało padać i zrobiło się niesamowicie parno, wilgotność milion procent. Pisząc, że Mỹ Sơn to ruiny wcale nie wyolbrzymiam. Fragmenty które zostały stanowią mały procent tego jak musiało to wyglądać w czasach świetności, a przynajmniej przed wojną. Niestety większość to kupka cegieł i dziury w ziemi po amerykańskich bombach, dziś przypominające małe oczka wodne. Mimo wszystko i tak warto zobaczyć Mỹ Sơn na własne oczy, bo to niezły kawałek historii. Po powrocie do Hội An jeszcze raz wybieramy się do tej samej restauracji co dzień wcześniej. Niestety początkowo nie mogliśmy jej znaleźć jak peronu 9 i ¾ w Harrym Poterze. Na szczęście wkrótce trafiliśmy i jeszcze raz mogliśmy cieszyć się kaczką i tym razem mięsnymi sajgonkami. Jeśli ktoś myśli, że to głupie pójść w to samo miejsce, po prostu nie jadł tak dobrego jedzenia! .
Przed godz. 17 poszliśmy do biura naszego wspaniałego Camela, bo podobno stamtąd miał nas zabrać nocny autobus. Po kilkudziesięciu minutach czekania okazało się, że odjeżdżamy z parkingu na który przyjechaliśmy wczoraj. Co ciekawe nasz papierowy bilecik zabrał pan z biura przewoźnika, a nas przewozili nas na skuterach wraz z naszymi wielkimi plecakami do autobusu. Niby wielki pośpiech, a w rezultacie i tak godzinę czekaliśmy aż posprzątają bus. Oczywiście tak jak wcześniej, po odjeździe zaczęło się zbieranie pasażerów z różnych miejsc i pakowanie przesyłek kurierskich. Chociaż o dziwo udało nam się zapakować plecaki do bagażnika więc nie były poniewierane wewnątrz busa .








Nha trang
Nasz drugi nocny kurs przebiegał spokojniej niż poprzednio, kierowca jakby tak mniej trąbił, albo po prostu przyzwyczailiśmy się już do tego. Niestety w związku z tym, że wyjechaliśmy późnym popołudniem z Hội An do celu dojechaliśmy o 5 rano! Jak tylko wysiedliśmy z autobusu do razu doskoczyli do nas Wietnamczycy oferujący podwózkę do hotelu. Oczywiście nie za darmo i na skuterze. Ciężko było się opędzić od nich, a w dodatku naszym zmartwieniem było odnaleźć plecaki. Większość była już wypakowana, a naszych wciąż nie było. Na szczęście zostały wyciągnięte jak zawsze na szarym końcu. Gdy dotarliśmy do hotelu było jeszcze zupełnie ciemno, więc postanowiliśmy przeczekać do świtu w recepcji. Ku naszej radości po godzinie okazało się, że jest dla nas wolny pokój i możemy zameldować się wcześniej bez dodatkowych opłat.
Odświeżeni wyruszyliśmy na poszukiwanie śniadania. Nha Trang to taka „mała wietnamska Rosja”, bo jest tu najwięcej turystów z tego właśnie kraju. W związku z tym wiele szyldów sklepowych, czy menu w restauracjach jest także w języku rosyjskim. Zresztą jak tylko stanęliśmy pod lokalem, gdzie chcieliśmy zjeść śniadanie, kelnerka od razu zagadała do nas po rosyjsku z racji naszego słowiańskiego wyglądu .
Po śniadaniu postanowiliśmy przespacerować się wzdłuż plaży, bo było jeszcze z wcześnie na plażowanie, a po za tym całą noc padało, więc piasek był jeszcze mokry. Nasze wyobrażenia o wybrzeżu było diametralnie różne w porównaniu z tym co zobaczyliśmy. „Krystalicznie czysta woda i biały piasek” tak wszędzie reklamuje się Nha trang. Nie owijając w bawełnę, było po prostu brudno. Woda jak w Bałtyku, a na plaży niesamowity syf, pełno gałęzi różnego rozmiaru i śmieci wszelakiego pochodzenia, znalazł się nawet jakiś metalowy element od maszyny budowlanej! Od razu ode chciało nam się plażowania, ale dla większości turystów nie był to problem. Rozkładali ręczniki pośród tego brudu, albo siedzieli sobie na wielkich gałęziach wyrzuconych przez może. Trudno powiedzieć czy stan plaży to wynik sztormu i czy zawsze jest taki syf, ale po mimo prac porządkowych prowadzonych od południa śmieci na głównej plaży leżały do wieczora. Może to i lepiej, że spędzimy tutaj tylko jeden dzień, bo jeśli przyjechalibyśmy tutaj na dłuższy wypoczynek, czekało by nas jeszcze większe rozczarowanie. Po za tragiczną plaża miasto ma niewiele do zaoferowania, więc przez cały dzień snuliśmy się wzdłuż plaży podziwiając góry, które otaczając miasto, bo to jedyne na czym można było zawiesić wzrok. Trzymał nas tutaj jedynie fakt, że rano mieliśmy samolot z Nha Tranh do Sajgonu.
Samolot to zdecydowanie droższa opcja na ostatni odcinek naszej podróży (ok. 430 km). Jednak mając do wyboru dzienny kurs autobusem trwający 12 godzin, który wyjeżdżał o 6 rano. A z drugiej strony wstać około 6 rano, pojechać na lotnisko (gdzie w ogóle nie ma kolejek i sprzedaje się czosnek w siatkach), lecieć pół godziny i być w Sajgonie około 10 rano. Woleliśmy wybrać droższą opcję, która jest szybsza i oszczędza dużo czasu.





Hồ Chí Minh City (dawny Sajgon)
Po godzinie 10 opuściliśmy lotnisko w najludniejszym mieście i prowincji Wietnamu i od razu uderzyła nas fala gorąca. Tak ciepło nie było w żadnym wcześniejszym mieście. Jeśli kiedykolwiek wcześniej stwierdziłam, że jest mi gorąco to nie wiedziałam co mówię. Jest ogień. Zapakowaliśmy się do autobusu bez klimatyzacji i ruszyliśmy do naszego hotelu, który na szczęście nie był daleko od przystanku. Tutaj również od razu dostaliśmy pokój bez dodatkowych opłat (z widokiem na ścianę sąsiedniego budynku). Zostawiliśmy plecaki i od razu ruszyliśmy na miasto. Hotel mieliśmy w 1 dzielnicy, więc do głównych atrakcji mieliśmy dość blisko, czyli katedra, opera, budynek poczty głównej i Bitexco Financial Tower (drugi najwyższy budynek w kraju). Pierwsze trzy budynki są żywcem wycięte z Francji. Francuscy kolonizatorzy przywieźli nawet materiały budowlane ze swojego kraju, żeby wybudować katedrę. Dlatego wygląda jak większość katedr w Europie Zachodniej. Zresztą cała 1 dzielnica jest bardzo europejska, bo jest tu także wiele drogich hoteli i ekskluzywnych centrów handlowych.
Drugiego dnia wybieramy się do Bến Thành Market, który bardzo nas rozczarował, bo co oferowali sprzedawcy było po prostu tandetne, więc kupiliśmy tutaj tylko kawę i herbatę, żeby chociaż coś przywieźć do domu. Później wybraliśmy się do Pagody Jadeitowego Cesarza (3 dzielnica), która znajduje się w bocznej uliczce. Nie wyróżnia się niczym szczególnym, a na jej dziedzińcu gniazduje masa gołębi które tylko czekają, żeby spuścić komuś coś na głowę. Po południu idziemy do Muzeum Zbrodni Wojennej. To miejsce które na pewno nie odwiedza się dla rozrywki, raczej dla pewnych refleksji. Pełne jest szokujących zdjęć, które nie są przeznaczone dla ludzi wrażliwych.
Sajgon jest bardziej interesujący pod względem kulinarnym. Najbardziej zajadam się Bánh xèo czyli ryżowym naleśnikiem z warzywami i owocami morza . Niebo w gębie! Zajadamy się również świetną wołowiną przyrządzaną, na sposoby których nie sposób powtórzyć. A przy katedrze trzeciego i ostatniego dnia w Wietnamie znajdujemy klimatyczną knajpkę podającą najlepsze na świecie Banh Mi. Może się to wydawać mało wietnamskie, ale tutaj bagietki są bardzo popularne za sprawą francuskich kolonizatorów. Nie sposób także nie wspomnieć o owocach, których jest spory wybór, a często nawet nie znam ich nazwy. Odpuszczam sobie banany, pomarańcze i arbuzy bo smakują jak wszędzie. Najlepsze co mnie tutaj spotkało to mango, papaja i gujawa. Na ulicy często można kupić pokrojone owoce w pudełkach z paczuszką przypraw (sól, papryka i coś jeszcze), dla Wietnamczyków to norma, ale mnie jakoś nie podchodzą owoce z przyprawami.
Na ostatnią noc w Sajgonie przenosimy się do hotelu blisko lotniska, żeby wyspać się przed 13 godzinnym lotem do Paryża i po przesiadce 2 godzinnym do Warszawy.
Dziękujemy za uwagę i wytrwałość w lekturze 











Dodaj Komentarz